Dawno, dawno temu, żyła sobie, a może i nie, mądra córka górala. Miała w sobie dziką siłę przyrody i nieskazitelną czystość intuicji. Wraz z ojcem żyli w wysokich, trudnodostępnych górach. W górach, w których panowała wieczna zima. Bardzo byli szczęśliwi na tym surowym, pięknym odludziu. Niestety, po śmierci swego ojca, który samotnie ją wychowywał, Karolina dostała się pod opiekę ludzi z nizin. Ludzi, którzy przyrody nie rozumieli, Natury nie widzieli jako Nauczyciela i nigdy nie zaznali zimy.
Początkowo Karolina bardzo się męczyła mieszkając wśród nich. Uciekała w świat fantazji obserwując barwy zsyłane jej przez słońce zaglądające przez grube szyby chaty. Zapatrywała się w drobiny kurzu unoszące się na tle otwartych na oścież drzwi. I powoli zapominała, że żyć można inaczej. Powoli przywykała. Nasiąkała „tradycją” i tylko od czasu do czasu odzywał się w niej głód, którego nie potrafiła zaspokoić.
Właśnie rozpoczął się trzeci rok, który spędzała żyjąc na nizinach. Trzecia rocznica śmierci ojca. Tego ranka obudziła się z uczuciem radości. Czuła się gotowa na zmiany. Wspomniała ojca i to wspomnienie skierowało jej myśli ku górom i zimie. Karolina uśmiechnęła się delikatnie do siebie. Przeciągnęła się i wstała nie zwlekając ani chwili. Nie czekała na resztę domowników. Naszykowała sobie kanapki na drogę oraz szczelną kankę na wodę. Założyła wszystkie swoje halki oraz dwie grube spódnice, długie, skórzane buty wypełnione wełną i ciężką, ciepłą cuchę – wierzchnie okrycie stosowane w jej rodzinie od pokoleń. Okrycie które początkowo wzbudziło sporo żartów i zaskoczonych spojrzeń. Zawinęła szyję w gruby szal, założyła na dłonie czerwone rękawice, a na głowę grubą brązową czapę. Wszystko wykonane przez siebie z najlepszej owczej wełny. Za pazuchę włożyła kilka ziół i przypraw, które miały ją rozgrzać lub wzmocnić, jak czosnek, czy goździki.
Gdy tylko doszła do pierwszych wzniesień w nozdrza uderzył ją powiew mroźnego powietrza. Góry przepięknie przywitały ją jaskrawą bielą i czystym niebem bez jednej chmurki. Słońce delikatnie rozgrzewało Ziemię. Tak łatwo było jej teraz brać głębokie oddechy. Policzki szczypał Dziadek Mróz. Ten sam, który tak pięknie pobielił drzewa. Ten sam, który gdy była malutka malował dla niej najpiękniejsze obrazy na szybie – tam, w domu… Tak lubiła wówczas chuchać w jego dzieła, a potem wybiegała przed drzwi, żeby łapać krople spływające z sopli na język. Rozbawiona wspomnieniem zerwała malutki sopel z gałęzi i rozgryzła go zębami. Mroźno na zewnątrz, orzeźwiająco w środku.
Czuła się pełna sił, zachwyconymi oczami chłonęła biel wokół. Miała wrażenie, że ta biel zassała wszystkie inne kolory. Kolory to rozszczepiony promień światła, a biel jest wśród nich niczym doskonała w swej prostocie królowa.
Karolina wiedziała, że czeka ją ciężka wędrówka. Jednak nie przewidziała, jak bardzo jej ciało rozleniwiło się, jak szybko oddech się spłyca, jak mocno i nierówno może bić jej serce z wysiłku. Po kilku kilometrach dziewczyna odniosła wrażenie, że się zgubiła, dlatego zawróciła szukając wśród bieli znaków, które pomogłyby jej się zorientować, gdzie jest. Po długich, wypełnionych niepewnością minutach dostrzegła dwie zakrzywione, nachodzące na siebie sosny. Był to swoisty portal. To tutaj przychodziła z ojcem, gdy czuła się zła, zraniona, samotna lub smutna. Gdy targały nią emocje, których nie potrafiła ukoić. Stali wówczas po jednej stronie otworu stworzonego przez żywe drzewa i pozwalali tym emocjom być. A te, gdy dostały odpowiednio dużo miejsca i uwagi, nabrzmiewały i nabrzmiewały, aby powoli rozmywać się, zintegrowane i zaspokojone. Wówczas ojciec wskazywał dłonią otwór, przez który Karolina przechodziła, już z wyciszoną głową. Następnie, zgodnie z rytuałem, ojciec pytał, jak wygląda świat po drugiej stronie. A dziewczyna zawsze odpowiadała tak samo: Wygląda dokładnie tak, jak powinien. Przechodziła ponownie przez pnie sosen, by znaleźć się w ramionach ojca. On, trzymając córkę w pewnym, bezpiecznym uścisku, kończył rytuał słowami: Wszystko, co się dzieje, ma sens. Prowadzi nas krok za krokiem przez Życie.
Zapatrzyła się w sosny, zagubiona we wspomnieniach. Pewnie dlatego w pierwszej chwili go nie dostrzegła. Po drugiej stronie sosen stał mężczyzna. Młody mężczyzna, o ognistorudych włosach i brodzie, z mocnymi szczękami i zielonymi oczami. Patrzył na nią. Czekał.
Karolina zawahała się. Nieznane dotąd uczucie lęku ogarnęło całe jej ciało. Nieznajomy, mimo że się nie poruszył, wyglądał bardzo swobodnie we własnym ciele. Natomiast jej własne, zmrożone i zesztywniałe, nie pozwalało jej na wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Głowa krzyczała do stóp, a stopy w ciężkim bezruchu stały wmurowane w udeptany śnieg. Mijał czas, ale chyba tylko dla niej. Wiatr targał jej spódnicami, szarpał za włosy, ale nie widziała by w jakikolwiek sposób poruszył nieznajomym.
– Kim jesteś? Co tu robisz? – udało jej się wyszeptać. Dopiero po wypowiedzeniu tych kilku słów poczuła, jak mocno szczękają jej zęby. Całe ciało krzyczało do niej: stój!
Mężczyzna niepomny niemego krzyku przywołał ją dłonią zapraszając, aby przeszła przez otwór dwóch sosen. Ten gest poruszył jej stopami. Szła powoli, uspokajając oddech. Przecież znała to miejsce – myślała – wraz z ojcem nadali mu bezpiecznej, magicznej mocy. Z każdym krokiem w kierunku sosen strach z niej ulatywał. Wspomnienie ojca wzmacniało. A gdy przełożyła nogi przez otwór odetchnęła głęboko i zgodnie z rytuałem powiedziała „Świat wygląda dokładnie tak, jak powinien”. Słowa te wywołały uśmiech na twarzy mężczyzny.
– Jestem Feniks. – odpowiedział na jej pierwsze pytanie. Miał przyjemny i melodyjny głos.
Gdy tylko stanęła obok niego, Karolina poczuła bijące od niego gorąco. Natychmiast rozgrzało jej zesztywniałe członki. Wcześniej zasłaniały to pnie drzew i obsypane śniegiem krzaki, teraz jednak z zaskoczeniem wpatrywała się w miejsce pod jego stopami. Wysyłany przez niego żar roztopił śnieg, odsłaniając czarną ziemię.
– Dziękuję, że dla mnie przeszłaś przez portal. Gdy byłaś po tamtej stronie nie mogłem do Ciebie mówić. Bałem się, że nikogo tu nie spotkam i wiecznie będę czekał na wypełnienie mojej kary. Widzisz, urodziłem się z ogromnym darem. Mogłem zamieniać się w złotoskrzydłego ptaka. Byłem wolny i szczęśliwy. Niestety, zapragnąłem dla siebie i innych mocy. Żyłem już tak długo, że zamiast wdzięczności czułem nudę. Przyjaciele, którzy początkowo mnie bawili, starzeli się i umierali. Kobiety były i odchodziły. Nic nie utrzymywało mojej uwagi na dłużej.
– Miałem wówczas kobietę, która mnie kochała. Była niezwykła. Śpiewem otwierała zasłony między światami. Nie mogła do nich wejść, ale mogła do nich zajrzeć. Początkowo uwielbiałem słuchać jej historii, tego, czego dowiadywała się o obcych światach. Potem nawet to mnie znużyło. To wówczas podzieliła się historią, której nigdy wcześniej mi nie opowiedziała. Podejrzewała, że mogę pognać za tym szaleństwem, jednak strach przed utratą mojego zainteresowania przysłonił to ryzyko. Usłyszałem, że w jednym ze światów żyje mężczyzna, który dzięki magicznemu pierścieniowi potrafi spełnić każdą swoją fantazję. Zapragnąłem tego pierścienia dla siebie. Cóż to byłoby za życie! -pomyślałem – gdybym mógł mieć wszystko, czego zapragnę. Bez wysiłku, bez pracy, wszystko byłoby moje! Każdy ze światów ma swoje portale. Tak jak ten Twój, między sosnami.
– Pół wieku zajęło mi znalezienie świata, w którym żył ten mężczyzna. Ale byłem wytrwały. Gdy go odnalazłem, obserwowałem go jakiś czas. Żył w niewielkiej chacie z żoną i dwójką dzieci. Pierścień zazwyczaj leżał w szufladzie, niedbale rzucony. Wyjmował go rzadko, na przykład gdy ktoś z bliskich chorował, lub gdy sąsiad prosił o wsparcie z marnymi plonami. Byłem pewien, że pierścień bardziej przyda się mnie, niż jemu. Brakowało mu polotu, fantazji. Był taki… zwyczajny.
– Chciałem zakraść się niepostrzeżenie i wyjść, zanim ktokolwiek zorientuje się, że w ogóle tam byłem. Niestety żona mężczyzny miała bardzo lekki sen. Obudziło ją nie wiem co i zaczęła strasznie krzyczeć. Krzyczała coś o ogniu. Może przewróciła świeczkę? Pierwsza doskoczyła do szuflady i wsunęła pierścień na palec. Zabrała mój skarb! Nie wiem, co wykrzyknęła. Koniec końców skończyłem tutaj. W przestrzeni między światami, którą przemierzam szukając portalu przy którym akurat znalazłby się ktoś żywy.
– No i jesteś. Moje prośby zostały wysłuchane. Musisz mi pomóc. Inaczej co byś robiła w tych stronach. To przeznaczenie. Tak. Pomożesz mi.
Karolina słuchała opowieści w skupieniu i z rosnącą niechęcią. Mężczyzna był tak zadowolony z siebie i pełen pychy. Nie dbał o nic, poza sobą. Z lekceważeniem mówił o innych. Głos miał mocny i melodyczny, jednak coś zagrało nieczysto na sam koniec opowieści. Karolina zatrzymała się na tym fałszywym tonie, nie słuchała kolejnych żarliwych słów nieznajomego. Dostrzegła za to malutkiego wróbelka, który krążył między nią, a portalem. Wytrwale, bez przerwy. Cicho. Krążył dość nisko, jakby nie chciał zostać zauważony przez Feniksa. Niepostrzeżenie, maleńki kroczek za kroczkiem, również Karolina wycofywała się w stronę portalu. A im bliżej go była, tym miększe wydawało się jej ciało. Nie zauważyła wcześniej, jak ponownie zesztywniało, mimo żaru bijącego od Feniksa.
– Pomóż mi. – zaklinał Feniks – Wówczas następny pierścień będzie Twój, obiecuję. Znajdziemy kolejny magiczny pierścień tylko dla Ciebie.
Ostatnie zdania wyrwały ją z zamyślenia. Następny pierścień?
– Nie zapytałeś nawet jak mi na imię. Twoja historia nie wydaje mi się prawdziwa. Zamknięty między światami, wciąż myślisz tylko o sobie, mimo że pomocy wyglądasz z zewnątrz. Co ona krzyczała?
– Co? – bezwiednie zapytał zbity z tropu Feniks.
– Kobieta z pierścieniem na palcu, co ona krzyczała? I skąd ta zapalona świeczka? Przecież spali.
– Nie mówiłem, że krzyczała. – próbował kłamstwem wybrnąć mężczyzna.
Karolina warknęła, rozeźlona. Warczenie rozległo się również od strony sosen. Mroczne i gardłowe. Feniks odskoczył ze strachem, jeszcze bardziej zwiększając dystans między nimi. To dodało dziewczynie odwagi. Nie bała się warczenia.
– Płonący człowiek krzyczy, wyje, nie wierzę że umiera w ciszy. Nie oddaje płomieniom rodziny w ciszy.
W ostatnie zdanie wdarło się wilcze wycie. Głośne, długie, nigdy nie cichnące. Do wycia dołączył kolejny wilk, i następny. Do wycia dołączyła i Karolina, odnajdując wspólny rytm z wilkami. Niczym echo przyszły słowa umierającej kobiety. Słowa wyrwane przez wycie z rozszalałego umysłu Feniksa.
– Pierścienia chcesz, a pierścień śmierć Ci przyniesie. Żyj i ucz się. A gdy poczujesz się gotowy, by znieść klątwę spłoniesz, by ponownie narodzić się w nowym świecie, odrobić kolejną lekcję. Jak i mój mąż żył przez tysiąclecia. Aż moja miłość zapłonęła mocniej, niż płomień usypanego przez niego stosu wypełnionego drzewem balsamowca. Czystość i płonące serce Cię ocali lub uzdrawiająca śmierć w płomieniach. Póki nie przyjmiesz tego losu, żyć będziesz między światami. Pierścień na nic Ci się nie przyda.
– Nikt Ci nie pomoże, jak chcesz obejść klątwę? Sami odpowiadamy za swój los, Życia nie przekupisz. – Kończąc zdanie Karolina spojrzała odważnie w oczy mężczyzny i zobaczyła w nich gorejący żar. Widziała jak powoli głowa i ciało mężczyzny rozpalają się i jak cały staje w płomieniach. Wówczas przeskoczyła z powrotem przez sosny do własnego świata. Bezpieczna dokończyła:
– Nie, nie chcę pomagać mężczyźnie, który tak lekkomyślnie traktuje innych. Którego spalają własne żądze, choć ogień nie krzywdzi jego, a ludzi wokół. Nie pomogę Ci.
Wilki otaczały portal, warcząc gardłowo. Uspokojona, że jej świat ma swoich strażników przed Feniksem, zanurzyła palce w grzywie białego wilka, stojącego najbliżej. Następnie ruszyła z powrotem w stronę swojej chaty.
Gdy dotarła do domu, zgrabiałymi palcami długo nie potrafiła otworzyć zaryglowanych drzwi. Kolana się pod nią uginały, nie miała nawet sił unieść głowy. Przemarznięta do szpiku kości, wydawała z siebie rzężący oddech, który z wysiłkiem wydostawał się zza zsiniałych ust. Poczuła, że pada na deski chaty. Nie bardzo rozumiała kiedy i jak drzwi ustąpiły pod naporem zmęczonych dłoni. Z dworu spadały na nią ogromne, mokre płatki śniegu. Odczołgała się trochę i kopnięciem zdołała zatrzasnąć drzwi za sobą. A potem poczuła jak spada. Jak zapada się w sobie. Coraz głębiej, coraz głębiej. Wirowała coraz szybciej, aż nagle wszystko się zatrzymało. Pustka. Czy na pewno?
Oddychała głęboko. Powoli wracały do niej zmysły, odzyskiwała władzę nad ciałem. Wstała i podeszła do kominka. Z wdzięcznością patrzyła jak ogień obejmuje zostawione tam drzewo. Ciepło pomyślała o swoim ojcu, który zawsze wychodząc z domu zostawiał wszystko gotowe do rozniecenia ognia w chatce. Zrzuciła mokre ubrania i owinęła się grubym kocem, który znalazła w szafie.
Podniosła wzrok i dostrzegła książkę, którą tato często jej czytał przed snem. Były to historie o magicznych stworzeniach. Otworzyła na rozdziale o Feniksie. Czytała uważnie o niezwykłym ptaku, który przeżywszy 500 lat odradzał się wśród płomieni. Symbol słońca i wiecznego Życia. Niezwykły ptak zamieszkiwał przepiękną krainę, gdzie co rano pił Wodę Życia. Gdy nadchodził czas, Feniks leciał do świata, gdzie potrzebowano nadziei na odrodzenie, całkowite uzdrowienie i Nowy Początek. Tam umierał, aby po trzech dniach odradzać się na nowo.
Karolina delikatnie zamknęła książkę. Po raz pierwszy ciepło pomyślała o Feniksie uwięzionym na razie pomiędzy światami. Uwięzionym przez własny opór wobec Życia.
Wszystko jest możliwe, powodzenia – wysłała intencję w jego kierunku.
****