Sans-serif fonts
Serif fonts

Porządki

Daleko, daleko stąd żyły kiedyś krasnoludy. Był to naród dumny, acz sprawiedliwy. Rubaszny i wesoły, a i pracowity bardzo. Jedna z krasnoludzkich kobiet, a na imię jej było Wera, zapragnęła przez jakiś czas zamieszkać z dala od swoich pobratymców. Zmęczona była ciągłym hałasem, ciągłym przebywaniem razem, długo w noc ciągnącymi się ucztami, które rozpraszały ciszę i mroki natury. Ona do tej ciszy właśnie tęskniła.

Krasnoludka ta była szczególnie niska i przysadzista. Szerokie biodra przykuwały zachwycone spojrzenia, a ona nic, tylko chciała się przed nimi schować. W dzień swoich urodzin, poproszona o podzielenie się życzeniem, odpowiedziała ku powszechnemu zdumieniu: Chcę zamieszkać w starym domu mojej prababci. W wiecznie hałaśliwej wiosce zapadła na chwilę cisza, zdawałoby się że przygniata ona część ze starszych krasnoludów, lecz w ciszy tej młoda krasnoludka czuła jak swobodniej oddycha. Magiczna to była chwila, gdyż urodzinowemu życzeniu odmówić niepodobna.

Dziewczyna poszła się spakować, a matka jej i babka zaprzęgły kuca do powozu. Całą drogę pokonały w ciszy. Takiej ciszy Wera jeszcze nie znała. Nie przytłaczała, ale i nie przynosiła ulgi. Ta cisza była jak opowieść, tylko że z braku doświadczenia nie potrafiła rozróżnić niemych słów matki i babki.

Gdy dojechały na miejsce twarz babki skąpana była we łzach, a ciało matki przechodziły dreszcze. Zapytane co się dzieje, matka szczerze odpowiedziała że nie wie, a babka z niechęcią odwróciła głowę. Usta jej wiązał sekret, którego nie potrafiła tak po prostu wypowiedzieć.

Wera rozejrzała się dookoła.

Stary dom. Wokół zabudowania. Tyle pomieszczeń, tyle dawno nie odwiedzanych kątów. Wszędzie kurz, pajęczyny, często nieprzyjemny zapach dawno nie wietrzonych miejsc. Stoją tak od lat, przez nikogo nie odwiedzane. Wera przyglądała się kobietom ze swojego rodu, temu jak ciężko im było nawet się zbliżyć do budynków. Z zaskoczeniem spojrzała na babkę, która zaczęła rozbijać okrągłą jurtę.

– Jeszcze mi podziękujesz. Tu będziesz odpoczywać, tam pracować.

Z wejścia jurty widać było stary dom prababki, część zabudowań gospodarczych oraz stodołę z zapadłymi drzwiami. Drzwiami tak wysokimi, że Werze ciężko było sobie wyobrazić jak jej prababka potrafiła je otworzyć. Drzwi te wzbudziły w Werze lęk.

Nazajutrz ze zdziwieniem stwierdziła, że znajduje się tuż przed nimi. Kiedy zdążyła wyjść? Kiedy odjechały matka i babka? Wera spogląda w niebo i widzi ciemne, burzowe chmury. Widzi jak gromadzą się nad dachami na wpół zapadniętych zabudowań, rzucając coraz dłuższe cienie. Cienie, które ją zewsząd otaczają, napierają na nią. Krasnoludka poczuła, że się dusi. Chcąc uciec od ciemnych macek otwiera drzwi stodoły. Nie miała nawet czasu się zdziwić, jak łatwo jej poszło.

W środku było dziwne światło. Niektóre ściany oświetlone były niczym scena w teatrze, inne całkowicie pogrążone w cieniu. Nagle ciszę przeszył jej krzyk. Nie znała go. Po raz pierwszy tak głośno się przywitał. Kręcąc się wokół własnej osi Wera próbowała go namierzyć. Gdzie jesteś? Ale przecież tak go nie znajdzie… Zaczęła więc krzyczeć. Początkowo niepewnie, krótko, urywanie. Gardło ją bolało, jednak krzyk wciąż narastał, potężniał, już nad nim nie panowała. Połączyła się w jedno z krzykiem ze stodoły, z krzykiem kumulowanym przez lata, z krzykiem który obecnie wyrywał się z jej wnętrzności. Czuła jak bardzo jest gorzki, jak bardzo jest ostry – ranił jej gardło i usta. Poczuła metaliczny smak, z obrzydzeniem wypluła ślinę. Krzyk nie ustawał. Zaczęła ogarniać ją panika. Wybiegła ze stodoły i wszystko ponownie pogrążyło się w ciszy. Przebiegła przez trawę i z furkotem odrzuciła materiał otworu wejściowego swojej małej jurty. Rozejrzała się wokół i z ulga podbiegła do szerokich, wygodnych poduszek. Owinęła się grubym kocem i ułożyła na posłaniu. Zmęczona zapadła w sen.

Kolejne dni spędzała w głównym budynku, omijając stodołę. Choć nikt jej nie widział i nikomu nie musiała się z niczego tłumaczyć, z samego rana wymyślała na swój własny użytek ważny powód, który odciągał ją od stodoły. W starym domu prababki zwiedzała dziecięce sypialnie, w których kołyski skrzypiały od opowieści z dawnych lat. Początkowo dobre i przyjemne, zmieniły się pewnego dnia w nieprzyjemny zgrzyt. Wera oddychała w rytm nieprzyjemnych odgłosów, wdychając przynoszone obrazy i przytulając je wewnętrznie. Choć żadne z tych wspomnień nie było jej, to swoją twarz i swoje ciało widziała w dziennych marach. Pewnego dnia poza przyjmowaniem poczuła, że staje obok siebie / nie-siebie z dziecięcych lat. Staje jako dorosła przy tej małej dziewczynce i tuląc ją, huśtając w ramionach, koi skrzypienie. Odłożyła dziecko do spokojnej kołyski dopiero, gdy całkowicie poddało się. Gdy zmiękło jej w ramionach, okazując zaufanie.

Następne dni krążyła między sypialniami, w których szafy opowiadały jej historie dzieląc się swoimi skarbami z wieszaków, szuflad, zapomnianych zakamarków. Codziennie Wera zakładała inny strój, inne buty i codziennie przyjmowała nowe obrazy. I rósł w niej bunt. Bo dziewczęta, które mieszkały w tych strojach były ciche, bojaźliwe, do bólu wręcz grzeczne. Ale wciąż żywe w niej było wspomnienie wypełnione przykrym skrzypieniem dziecięcych lat, stąd też ze współczuciem patrzyła na te dziewczęta. Pewnego dnia postanowiła pomieszać te stare ubrania ze swoimi. Zmienić kolorystykę, rozrzucić poukładane w kostkę, sztywne sukienki, zacerować ogromne dziury w spodniach i skarpetach, przewietrzyć wszystkie swetry. Dodać tym szafom świeżości. Pod wpływem impulsu poszła na strych i znalazła tam stary gramofon. Wzięła kilka płyt i zeszła z powrotem do sypialń z pierwszego piętra. Włączyła muzykę i bawiąc się w rytm żywych, pięknych melodii, przebierała się w odświeżone stroje. Pozwalała, aby ciało samo prowadziło, bez oceny i planu. Raz się trzęsła, innym razem zamierała, raz się kręciła, innym razem płynęła podążając za swoimi stopami. Pozwalała dłoniom frunąć ponad głową, nogom tupać i podskakiwać. Gdy muzyka ucichła, zapadła słodka cisza. Wera odwiesiła wszystkie ubrania na ich miejsce, zabrała swoje, nie były już tam potrzebne.

Kolejnym pomieszczeniem, które ją przywołało była kuchnia. Początkowo wszystkie potrawy wychodziły bardzo słone. Z czasem jednak, jak już uporządkowała warzywny ogródek, wszystko co wychodziło spod jej ręki było tak pyszne, jak to znała u mamy. Odkryła też starą studnię, której krystaliczna woda dodawała jej sił, a czas zdawał się upływać coraz szybciej.

Wysprzątała strych, znosząc stare, piękne pamiątki do salonu, układając zdjęcia w albumach i ramkach. Odświeżyła wszystkie pomieszczenia pięknymi kwiatami i napisała do mamy i babci, zapraszając je do siebie. Złożyła jurtę i w dzień, kiedy kobiety do niej dojechały miały wszystkie przenocować w pięknym domu prababki.

Wera z ciekawością obserwowała reakcje swojej rodziny. Obydwie kobiety choć niepewnie, to jednak bez strachu, weszły przez ogromne, drewniane drzwi do środka. Babka chodziła z niedowierzaniem między pomieszczeniami. Z wahaniem, na sam koniec, uchyliła dziecięcą sypialnię i zapłakała cicho i szczerze, i zaśpiewała kołysankę nad pustą kołyską. Odwróciła się w stronę swej córki i cichutko zaczęła opowiadać o rodzeństwie, które odeszło.

Nazajutrz, po pożywnym śniadaniu, kobiety planowały udać się do stodoły. Wera i jej matka z zaskoczeniem zobaczyły, jak długo spały. Słońce już dawno grzało na niebie. Wyszły przed dom i ujrzały babkę, która wracała z zapłakana twarzą od strony stodoły, po której zostały jedynie dogasające zgliszcza.

– Są takie rzeczy, którymi nie chcę Was obciążać. Kochanie – zwróciła się do wnuczki – przetarłaś mi szlak, nauczyłaś patrzeć i czuć, zamiast uciekać. Tyle mądrości jest w naszych dzieciach. Przytuliły się wszystkie i zdecydowały zjeść w ogrodzie, pod gruszą.

Wera zostawiła pogrążone w rozmowie kobiety i położyła się w hamaku. Chyba przysnęła, bo nagle znalazła się naprzeciwko przepięknego lustra, w którym z pewną trudnością rozpoznała swoją twarz. Wodziła po niej palcami i z zachwytem patrzyła w roziskrzone oczy.

A potem rosła i rosła. Patrzyła na swe długie nogi, ręce, palce. Nie rozpoznawała swych własnych członków. Podbiegła do stawu i przejrzała się w spokojnej tafli wody. Wyrosłam – pomyślała. Sięgnęłam gwiazd i wyrosłam. Spojrzała następnie na swoje duże stopy i odetchnęła z ulgą. Wciąż miała dość miejsca, aby móc łączyć się z Ziemią. Położyła dłonie na dużym, miękkim brzuchu, pogłaskała szerokie biodra, którymi natychmiast w zachwycie zakołysała. Całe szczęście wszystko co kochała w sobie pozostało bez zmian.

Leave a reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *